Historii żywota naszego dziadka Franciszka Pająka. Część X: Ostatnia.

Ciocia Jadzia, nauczycielka przyszła żona Józefa Pająka który zginęli

Gdy słynny historyk literatury , Stanisław Pigoń dowiedział się, że Krzysztof Kamil Baczyński wstąpił w lipcu 1943 roku do dywersyjnego oddziału AK., powiedział Kazimierzowi Wyce; ,,Cóż, należymy do narodu, którego losem jest strzelać do wroga brylantami”.

Oto flegmona i tyfus, oto komora i gaz,
oto jest ogień i popiół – ciało na wietrze niczyje.
Oto się rodzi epos, woła tragiczny czas.
Podnoszę ręce do twarzy i milczę. Tak Mario, żyję.

Tadeusz Borowski ,,do narzeczonej”

Kroniki rodzinne – z ,,Pamiętnika Hanny Wala”.
Zaczęło się w lipcu 1944.
Część X.

44 – do końca było już blisko, nikt z nas nie mógł jednak wtedy o tym wiedzieć…

W 1944 r. od połowy lipca do mrozów, co środę i w niedziele, zbierali wszystkich ludzi zdolnych do roboty. Gospodarze którzy posiadali konie, czy mieli pilną robotę na polu, wszystko musieli zostawić, na żądanie władz okupacyjnych, konie zaprzęgali do wozów drabiniastych, na które wsiadali mieszkańcy, kobiety, starcy i dorastająca młodzież, głównie dziewczęta, bo jak wiadomo, jak tylko się wąs posypał jakiemu młokosowi to go zaraz do frontu brali. Widać było, że mięsa armatniego Niemcom zaczęło brakować. Jak już wszyscy powsiadali, wozy ruszyły….

Rano o szóstej był zawsze wyjazd. Jechaliśmy w stronę Oświęcimia. Około 11 lub 12, nie pamiętam dokładnej godziny, byliśmy na miejscu. Zależne to było od tego gdzie komu przypadła robota. Rowy kopało się wzdłuż rzeki Wisły. Każdemu wytyczono swój odcinek.

Ciocia Jadzia, nauczycielka przyszła żona Józefa Pająka który zginęli

Było nas tak dużo, ze wszystkich miast i wiosek…. Był to taki tłum, ani w Częstochowie podczas dożynek. Na szczęście lato było słoneczne i upalne. Raz było tak ciepło, że tylko każdy patrzył coby uciec do cienia, a robić było trzeba. Wtedy też, tak jakoś koło południa nadleciały amerykańskie samoloty nad Czechowice i rozpoczęły bombardowanie rafinerii, jak zaczęła się ta ropa palić tośmy zaraz mieli cień. Za chwilę odezwały się niemieckie flaki i samoloty się porozlatywały, bo Niemcy mieli dobrą obronę przeciwlotniczą przy czechowickich zakładach. Bombowce w rozerwanym szyku robiły nawroty i po drodze gubiły bomby. Tośmy dopiero dostali strachu, powstała straszna panika, tłum ludzi stał się łatwym celem, Amerykanie mogli nie wiedzieć, że jesteśmy cywilami, a w tym całym zamieszaniu bomby spadały gdzie bądź a myśmy byli w szczerym polu. Wszystko uciekało nie wiedzieć dokąd. Nagle wiatr zlitował się nad nami i przywiał tę straszną chmurę znad rafinerii. Staliśmy się niewidoczni dla Amerykanów, samoloty poleciały w przeciwnym kierunku, a po drodze traciły bomby nad Pszczyną. Jak żeśmy jechali z powrotem, dowiedzieliśmy się, że w Pszczynie zabiło Staśka od naszego piekarza.

Klara nasza chodziła do roboty na pańskie* do Mizerowa. Zawsze się bała przechodzić przez most na Wiszczoku, bo tam nie było poręczy, a jak te samoloty bombardowały to ona tak uciekała na przełaj, że jej ani poręcz na moście nie była potrzebna, a i bez mostu by sobie pewnie dała radę.

,,W tych okopach robota coraz trudniejsza”.

Coraz trudniejsza stawała się jazda do tych okopów. Dni coraz krótsze i coraz zimniej. Pięć godzin jazdy w jedną stronę i pięć godzin z powrotem. Od ćmy do ćmy**, a tylko dwie godziny kopania. Na drabiniastych wozach i na raifiokach tak nas wystukało, aż dusza do gardła podskakiwała, a w niedziele po powrocie trza było iść do kościoła. O siódmej wieczór była msza św. Szło się po ciemku. W kościele paliła się tylko jedna świeczka na ołtarzu, po to by ksiądz widział co ma czytać, a nad nią jeszcze musiało być specjalne zadaszenie, żeby nie było widać żadnego promyka.

Nasze kopanie okopów to jeszcze była względna robota. Rowy kopaliśmy na wysokość człowieka, dla piechoty. Parę kilometrów bliżej w stronę Miedźnej, tam już były rowy na pięć metrów głębokie, i na pięć metrów szerokie. To już kopali niewolnicy pod strażą. (prawdopodobnie chodzi tu o więźniów KL Auschwitz a także jeńców wojennych, prawdopodobnie Rosjan). Jak wytyczyli trasę kopania tak musiało być. Na Miedźnej trafiło u jednego gospodarza przez środek podwórza kopać. Po jednej stronie stał dom, a po drugiej chlewy i stodoły. Jak o ni to przeżyli? – Tam trzeba było mostu, żeby się dostać na druga stronę, i tak była podzielona cała okolica.

W tym roku przyszła bardzo wcześnie zima, i tak myśmy już nie mogły jeździć na to kopanie, za to zwerbowali chłopów i młodych chłopców, tam ich ulokowali na mieszkania i nakazali kuć w tej zamarzniętej ziemi a spali byle gdzie. Mój brat Staszek wrócił odmrożony.

W grudniu zaczęły się pokazywać na niebie ruskie samoloty, po próżnicy nie latały, raz po raz jakaś bomba na podwórko spadła. Któregoś dnia trafiła bomba do Godzika Kaczmorza do chlewa. Co to się robiło, pół chlewa rozwaliło. Innym razem jak znów jakiś ruski bombę podrzucił, trafiło niedaleko naszego domu parę cegieł z domu spadło, o mały włos by brata mojego Staszka w ten czas zabiło. Narobili ci ruscy zamieszania we wsi, raz znowu mleczarz co po wsi mleko zbierał, miał już wóz naładowany, mleko do Pszczyny miał wieść, przystanął tylko coby się w domu posilić. Siedzi przy stole a tu jak nie prasknie, akuratnie w to mleko co na wozie było, ruski trafił. Nasza bańka do dziś podziurawiona. Waliło wtedy, że nosa z piwnicy nie dało się wysunąć, ruscy pewnie mieli jakiś specjalny dzień na spuszczanie paczek z wybuchowym nadzieniem. Następna bomba trafiła koło nas do słupa wysokiego napięcia. Druty spadły na nasze pole. Wypaliły w ziemi głębokie dziury nim nastąpiło spięcie.

Front wschodni zbliżał się do Krakowa. Czasami było słychać odgłosy kanonady. Urzędnicy niemieccy i nauczyciele w popłochu, rozpoczęli masowe ucieczki do Reichu. Zamknięto szkoły. Żandarmi wysyłali swoje rodziny, oni sami musieli pozostać. Meble i różne inne rzeczy pozostawili. Samochodów nie posiadali a pociągi były tylko dla wojska, dlatego czym kto mógł umykał do swoich, byle tylko uciec przed frontem. Tak jak myśmy uciekali przed sześciu laty, tyle, że w przeciwną stronę.

,,Patrzymy na drogę a tu jakaś armia szarych postaci sunie” .

Niech wspólne cierpienie nie prowadzi do rozłamu, ale niech spowoduje cud pojednania.

Bł. Jan Paweł II

skoro usłyszysz, jak czerw gałąź wierci,
Piosenkę zanuć lub zadzwoń w tymkały,
nie myśl, że formy gdzieś podejrzewały,
nie myśl – o śmierci…

Fragment z wiersza ,,Śmierć” C.K. Norwid

Siedemnastego stycznia rano, patrzymy na szosę w stronę Pszczyny. Cała droga zapełniona. Jakaś armia szarych postaci sunie drogą, to nie byli żołnierze, nie poruszali się w kolumnie marszowej, to był jakiś nieludzki przemarsz jakby istot nie z tej ziemi, takie odniosłam wrażenie. Posuwali się naprzód jak jakieś roboty. Mróz siarczysty, wiatr dmucha od wschodu, kurzyło śniegiem, widoczność była bardzo zła dlatego nie od razu rozpoznaliśmy co to za zjawy nieludzkie do nas się zbliżają. To szli w ,,marszu śmierci”, skazańcy z Oświęcimia, tak ich wtedy nazywaliśmy.

Esesmani z bronią na ramionach ponaglali ich do pośpiechu. Jak tu pospieszyć w butach drewniakach, brnąc po kolana w zaspach śnieżnych, o głodzie i chłodzie, a w nogach mieli już sporo kilometrów od obozu z którego wyruszyli.

Na końcu jednej z kolumn, parę kroków za wszystkimi szła jakaś matka, trzymając za ręce dwoje dzieci, może osiem jedno z nich miało a drugie dziesięć lat. Miała na głowie zawiązany róg koca, z tyłu dwoma bocznymi rogami trzymając je w rękach, osłaniała dzieci.

Po drodze za nimi, leżało pełno wyrzuconych rzeczy których już nie mogli udźwignąć. Jak któryś chciał załatwić się i kucnął tylko, od razu dostał kulę w czoło. Dlatego przed każdą kolumną jechała furmanka ze wsi, która zbierała te trupy na wóz. Na cmentarzu była wykopana spora dziura do której składano nieboszczyków. Nie wszyscy na tych wozach byli nieżywi. Dzieci jak to dzieci wszędzie się szwendają. Moja siostra najmłodsza, widziała jak przywieziono na cmentarz pełny wóz nieboszczyków a z pośród nich wstała jedna pani, ocknęła się i rozgląda wokół i zapatrzyła się na kościół. Jak tu wkładać do grobu, żywą osobę. Dzieci uciekły ze strachu, a ktoś poleciał po żandarmów, żeby z nią skończyć .

Jakiś więzień postrzelony niedaleko mostu, ocknął się i przez pole, po zamarzniętym śniegu przyszedł do wsi aż na probostwo. Chciał się ukryć w chlewie. Na przeciw chlewa, na probostwie mieszkali żandarmi. Jakiś szpicel im doniósł i zaraz z nim skończyli.

Następnego dnia w marszu pognali samych tylko mężczyzn. W nocy mieli we wsi postój. Nie wolno im było się rozchodzić. Najczęściej szukali odpoczynku na gnoju, bo tam było trochę ciepła. Rano każdy kapo szukał swoich, po sformowaniu kolumny, ruszyli dalej. Widziałam z okna jak złapali jednego zaspanego leżącego na gnojowniku u Marksa. Puszczono na niego psa wilczura, ten schwycił biedaka za kołnierz, przewrócił do tyłu, człowiek uderzył głową o zamarzniętą ziemię, a pies zaczął go targać. (dlaczego w ten sposób zareagowały straże, pytałam wtedy samą siebie, ten człowiek przecież był bezbronny, słaby, po co więc użyto psa i potraktowano go w tak nieludzki sposób. Nie wiedziałam wtedy o jednym, dla Niemców były to tylko obozowe numery, ludźmi byli tylko oni. Wszystko inne na tym świecie było poniżej. To do takich właśnie podłości i nieludzkich zachowań doprowadza wojna, która za każdym razem jest konsekwencją rodzących się skrajności). Kilku więźniów się zabłąkało, ludzie ich przechowali i przetrwali.

Po tych co nie przeżyli pozostała spora mogiła na cmentarzu. 17 bezimiennych męczenników, nieludzkiego systemu, któremu na imię ,,Faszyzm”.

Źródło; Opracowano na podstawie ,,Pamiętnika Rodziny” autorstwa Hanny Wala. W treści zamieszczono drobne zmiany, zachowano piękny język autorki pamiętnika…

Konsultacja; mgr inż Tadeusz Galisz (członek rodziny – Hanny Wala).

Pomoce;
www.zapytaj.onet.pl
www.lubimyczytac.pl
www.literat.ug.edu.pl

Tadeusz Puchałka

Bądź pierwszy, który skomentuje ten wpis!

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany.


*